12/28/2011

Kriegsfall-U. (2011)









Nie wiedziałem jak zatytułowany jest ten album, ale dowiedziałem się już z niemieckojęzycznego (iście A-W) wywiadu, że tak miało być. Węgierski Kriegsfall konsekwentnie kroczy swoją ścieżką ideową, której wyznawcom w Polsce zazwyczaj estabilishment serwuje pogadankę o chorobach psychicznych i zacofaniu. Monarchizm podparty solidnym tradycjonalistycznym katolicyzmem rzymskiego obrządku to ideowy fundament projektu.



Zanim usłyszałem ten album obawiałem się, że będzie on dla mnie niestrawny (wspominany przez ATW power electronics nie wchodzi w zakres moich muzycznych zainteresowań), jednak okazało się, że płyta jest bardzo "słuchalna". Oprócz typowego dla gatunku hałasu/szmerów/zgrzytów okraszonych militarnymi akcentami i samplami przemówień na krążku pojawił się także jeden utwór utrzymany w neofolkowej stylistyce. Przesłuchałem cały album może z 10 razy i do moich ulubionych utworów zaliczam "Inerregnum! Interregnum!" oraz Sententie. W porównaniu z poprzednim długograjem tegoroczny wypada zdecydowanie lepiej. Nie bije taką monotonnością jak kompozycje z albumu z 2005 roku, jest o wiele bardziej zwięzły. Zachęcam do kupienia tej płyty, bo jest wyjątkowo łatwo dostępna (oczywiście w sklepach wysyłkowych), tymczasem polecam polskojęzyczny wywiad oraz równie ciekawy, ale bardziej kładący nacisk na przesłanie anglojęzyczny. Porobiło się z tymi wywiadami polilingwistycznie (ale ładna nowomowa mi wyszła), ale w sumie dobrze takie zagmatwanie oddaje strukturę etniczno-językową Monarchii Austro-Węgierskiej, której duch cały czas unosi się nad Kriegsfall-U.

Pobierz

12/23/2011


Łącząc się z katolikami obrządku zachodniego i chrześcijanami wschodnimi posługującymi się nowym kalendarzem życzę wszystkim zaglądającym szczęśliwych, rodzinnych Świąt Narodzenia Pańskiego, przy postnym stole w gronie najbliższych, aby radość tego dnia towarzyszyła wam przez wszystkie dni w roku, a pieniądze/kryzys/hedonizm nie przysłaniały wam prawdziwego obrazu życia i umiejętności cieszenia się nim.


Osoby nienawidzące Świąt Bożego Narodzenia zachęcam do tworzenia własnych alternatyw (np. świąt narodzin Mitry, Szczodrych Godów), krytykantów i nihilistów proszę o pamiętanie, jak bardzo może męczyć słuchanie w kółko o tym samym, bez oglądania nowych wzorców, mających zastąpić te złe.

Wybaczam i proszę o wybaczenie,
Boh predwiecznyj narodiłsia!

Кондак Рождества Христова

12/19/2011

Current 93* Present Sveinbjörn Beinteinsson - Edda (1990)




Pierwsze pytanie jakie nasunęło mi się po zapoznaniu się z tym albumem brzmiało: "jaki jest w tym wszystkim udział Current 93!?". Na to pytanie nie odpowiedziałem sobie do teraz, ale problem to mało istotny, chodzi chyba tylko o "firmowanie" właściwego autora tego albumu mianowicie Sveinbjörna Beinteinsson'a .

"Alternatywność" (celowo używam tego słowa, z którego stosowania wobec muzyki kpię) tej płyty polega na tym, że jest w całości mówiona przez pana Sveinbjorna. Nie ma tutaj ambientowych/folkowych/neofolkowych wstawek. Tylko spokojna, rytmiczna recytacja staroislandzkiej Eddy. Nie należę do osób znających ten język, więc zostało mi sięgnięcie na półkę po Eddę w polskim tłumaczeniu.

Szczerze mówiąc najbardziej zainteresowała mnie postać brodatego fajczarza, którym okazał się "głos" z tej płyty. Sveinbjörn Beinteinsson był islandzkim działaczem na rzecz nadania "starej wierze" osobowości prawnej, poetą, tłumaczem i popularyzatorem pogańskiego dziedzictwa swojego kraju. Do końca swojego życia pełnił funkcję najwyższego kapłana.

Chętnie bym kupił ten album, ale niestety nigdy nie widziałem go w dystrybucji w Polsce. Wiadomo, że nie jest to album do słuchania w autobusie, mimo to zachęcam do zapoznania się z czymś na prawdę "alternatywnym". Zanim umiejętność czytania stała się powszechna, ludzie spotykali się (np. przy tak niegodziwej pogodzie jak dzisiaj) ze swoimi rodzinami, sąsiadami i słuchali opowieści. Dzisiaj jest już niewiele wspólnot, które spotykają się, żeby posłuchać tego, co mają do powiedzenia starsi. Podobno na Wyspach odżywa tradycja bardów-włóczęgów, może i u nas powrócą wędrowne dziady?

Pobierz

Bardzo ciekawy wywiad z Sveinbjornem (ang.)

12/11/2011

Artefactum - Foxgloves & Bluebells (2011)



Po skandalicznym zastoju jedziemy dalej. Dziękuję za zmotywowanie mnie do dalszego pisania autorowi Rękopisu znalezionego w Arkham.



Nie da się ukryć, że wyczekiwałem kolejnego album Merissy d'Erlette i opłacało się czekać.
Kolejny raz dzięki muzyce tej utalentowanej pani przeniosłem się w oniryczny świat magii. Tym razem oprócz charakterystycznej dla Artefactum atmosfery alchemii pojawia się bardzo dużo odniesień do natury, do zamglonej polany zagubionej w jakimś tajemniczym lesie. Merrisa kolejny raz bardzo przekonująco inwokuje zaklęcia, czasem nuci kołysanki. Marzę wręcz o tym, żeby zobaczyć film lub chociaż teledysk ilustrujący tę przejmującą muzykę...


Nazwisko pana Kinga wśród zaproszonych gości do czegoś przecież zobowiązuje. Andrew King zaprezentował się jak zwykle olśniewająco, zupełnie przyćmiewając swoim głosem wszystkie inne dźwięki w Of subterranean Inhabitants. Pozostali goście, czyli The Soil Bleeds Black i Dawn & Dusk Entwined również dołożyli przyzwoitą cegiełkę do najnowszej płyty naszej rodaczki. La belle Dame sans Merci jest utworem utrzymanym w klimatach folkowo- średniowiecznych, chociaż bębny wykazują pewne zainteresowanie swoimi wojskowymi kuzynami. Swoją drogą fenomen popularności muzyki eksperymentalnej w naszym kraju jest ciekawym tematem do poruszenia w jakiejś pracy socjologicznej/kulturoznawczej.


Foxgloves & Bluebells jest bezapelacyjnie najbardziej dojrzałym albumem w dorobku Artefactum. Doskonałej oceny krążka nie zepsuł nawet strasznie męczący mnie utwór Oraisons mauvaises, którego negatywny odbiór jest jak sądzę, moją prywatną fanaberią. Na uwagę zasługuje bardzo ładna, idealnie pasująca do zawartości płyty okładka.


Płyta ukazała się nakładem włoskiego labelu Old Europa Cafe i polskiego Ur Muzik.
Tradycyjnie zachęcam do zakupy płyty, moja jest już w drodze!

9/26/2011

Gulasz z Turula i Historia niezwykłej przyjaźni




Wizyta w Przemyślu owocna, niestety nie udało mi się odwiedzić Monasteru, bo przeziębiłem się w zimnym schronisku i postanowiłem wrócić do domu trochę wcześniej. Bardzo lubię przemyskie pamiątki. Są na prawdę ładne, nie wieją tandetą i dotyczą najczęściej pierwszej wojny światowej. Jadąc pociągiem przeczytałem bardzo przyjemną książkę "Tolkien i C. S. Lewis. Historia niezwykłej przyjaźni" Colina Durieza, w drodze powrotnej z kolei kupioną w jednej z dwóch moich ulubionych przemyskich księgarni: "Gulasz z Turula" Krzysztofa Vargi. Książka spełniła swoją rolę, bo umiliła mi podróż, ale dosyć często denerwowały mnie polityczne dygresje autora, zgodne z ostrzegawczo-liberalną ideologią Gazety Wyborczej i Agory, których pan Varga jest pupilkiem. Przyznaję, że czuję coraz silniejszą potrzebę odwiedzenia Budapesztu.
Mam nadzieję, że moc wywoływania samobójstw przez ten utwór została wyczerpana


9/20/2011

Przemyśl i Ujkowice





Za kilka godzin ruszam koleją żelazną do Przemyśla. Niesamowicie lubię to piękne miasto, ale wyjątkowo nie mam ochoty na ten wyjazd. Głównym celem jest kwerenda w Archiwum Państwowym w Przemyślu, ale planuję także odwiedzić zaprzyjaźniony Prawosławny Monaster śww. Cyryla i Metodego w Ujkowicach.



Pisząc o Przemyślu nie można nie wspomnieć o pierwszej wojnie światowej i dobrym wojaku Szwejku, którego pomnik znajduje się na przemyskiej starówce. Z mojej perspektywy miasto jest ciekawe także dlatego, że stanowi ważny ośrodek fajkarstwa i fajczarstwa. Po powrocie zamieszczę kilka zdjęć z tego "małego Wiednia", może kogoś zachęcę, żeby nie traktować Przemyśla tylko jako przystanku w drodze do Lwowa, lub dalej na Wschód...

9/17/2011

Romowe Rikoito – Narcissism (1996)





W tagach pojawiła się "Rosja", ponieważ Romowe Rikoito pochodzi z Kaliningradu, ale przy okazji tego zespołu raczej pojawia się nazwa Prusy...

Album
"Narcissism"
kupiłem w wileńskim sklepie Dangusa (jeszcze kiedy znajdował się na Zarzeczu) w formie kasety za 9 Lt. Rok później udało mi się zdobyć wersję winylową, właściwie to dostałem ją na urodziny.


Album nie jest szczególnie odkrywczy, ale z każdym kolejnym Romowe Rikoito prezentuje się coraz lepiej. Neofolk z ezoterycznym zacięciem to chyba dobre określenie. Na Apostazji dopatrywano się wpływów Current 93, ale nie jestem do końca co do tego przekonany. 8 utworów mieszczących się na limitowanym do 250 kopii winylu oscyluje w ramach gatunków takich jak neofolk, ethereal, neoclassical.

Neofolk albo się lubi albo nie i Romowe Rikoito tego nie zmieni. Na szczęście nie jest to niemiecka odmiana tego gatunku, nikt też nie woła nikogo na wojnę. Teksty są po angielsku (niestety), więc ze zrozumieniem nie powinno być problemu.

Płyta zdecydowanie jesienna, więc nie polecam słuchaczom udającym, że ta jeszcze nie nadchodzi.
Do odsłuchu

9/02/2011

Menuo Juadaragis XIV - Dzień drugi (27 VIII)



Drugi dzień zaskoczył mnie jeszcze w namiocie. Wbrew tradycji tego festiwalu było bardzo ciepło i temperatura wypędziła nas z namiotów około 9tej. Właśnie wtedy tegoroczna lokalizacja okazała się strzałem w dziesiątkę. Jeszcze przed śniadaniem dokonaliśmy prawdziwie pogańskiego i bałtyjskiego zanurzenia w jeziorze. Prysznice nie są przewidziane na MJR, wody w kranach także brakuje, więc jezioro było oblegane.

Od 16.00 oglądałem kilka koncertów na dużej scenie, ale każdy z nich wyglądał podobnie. Litewski folk jest wspaniały, ale słuchanie pod rząd kilku kapel potrafi zmęczyć. Bardzo pozytywnie odebrałem występ Pievos, z którym jestem dosyć dobrze obsłuchany. Z tysięcy innych litewskich zespołów wyróżnia ich rockowe zacięcie i świetny kontakt z publiką.

Bardzo zawiodłem się na występie Donisa. Jest to jeden z najciekawszych litewskich projektów, pierwszy, który mnie na prawdę zachwycił kilka lat temu. Po "top friendsach" na ich profilu na myspace stopniowo zagłębiałem się w bałtyjską scenę, żeby w zeszłym roku po raz pierwszy pojechać na Menuo. Koncert nie rozczarował mnie dlatego, że był zupełnie statyczny i wręcz studyjny, ale dlatego, że odbywał się w złym miejscu, o złej porze. Miałem wrażenie, że większość ludzi akurat zamawiało piwo, albo stało w kolejce do toalety. Usłyszałem na żywo "Bite lingo", ale niestety nie mogę nazwać tego występu udanym.

Po lokalnej gwieździe zaprezentowała się polska Południca. Nie znałem wcześniej tej kapeli i jak się okazało nie jest to do końca moja nisza. Jest to bardzo dobry zespół, o lekko jazzującym charakterze, ale jednak brakuje mi w nim tego "czegoś". Koncert został zagrany z sercem, wokalistka komentowała kolejne utwory (śpiewane najczęściej po polsku) w języku angielskim, co chwilę zagadując publiczność jakimś litewskim słówkiem. Do tego momentu festiwalu, z wszystkich kapel Południca została przyjęta najlepiej. Trudno mi to ocenić, bo Blood Axis oklaskiwałem spod sceny, ale pojawiły się głosy, że oklaski dla naszych rodaków trwały dłużej.

Następnie wystąpił black metalowy Luctus, którego występ widziałem tylko w połowie. Było całkiem nieźle. Efektowne wypluwanie wody (miał pewnie jeszcze buchać ogień) i rzucenie butelką po niej w publikę, okrzyki "Heil!Heil!Heil!". Zespół ten zgromadził pod sceną masę ludzi, przebiła ich chyba tylko Vilkduja.

Następnie zaprezentowała się nieznana mi wcześniej hiszpańska Arnica. Żałuję, że nie kupiłem ich płyty, bo występ tych panów na prawdę mi zaimponował. Przez połowę koncertu muzycy mieli na głowach zwierzęce czaszki, co zresztą widać na zdjęciu. Arnica wykorzystuje bogate instrumentarium: piszczałki, rogi, trombity, bębny i inne instrumenty najczęściej kojarzone z pasterstwem. Widać wpływy takich klasyków alpine folku jak Sturmpercht czy Waldteuffel, z tą różnicą, że pasterze są tutaj raczej mistyczni i rytualni a nie spragnieni piwa jak w Sturmpercht. Gdzieś pod sceną migał mi Gerhard Petak z Allerseelen, który w końcu pojawił się na scenie i gościnnie zaśpiewał w jednym utworze. Byłem absolutnie oczarowany tym występem i postaram się jeszcze kiedyś zdobyć nagrania Portugalczyków.

Vilkduja na litewskiej scenie to kapela kultowa, głównie dzięki charyzmatycznemu wokaliście, który spokojnie mógłby być frontmanem kapeli hardcorowej. W myśl przysłowia Bis repetita placent pod sceną na pierwsze elektroniczne dźwięki czekały całe zastępy Litwinów. Oglądałem sobie ten koncert stojąc na ławce niczym kibol (na szczęście ABW nie zapukało mi o 6.00 do namiotu) i miałem wrażenie, że jestem na imprezie d'n'b. Vilkduja przynajmniej jeszcze dwa razy zagości na Szarej flaneli, ponieważ od kilku lat jestem w posiadaniu dwóch albumów tej pokręconej ekipy.

Ostatnim zespołem jaki widziałem tego dnia i na festiwalu w ogóle było Sonne Hagal. Nie jestem fanem tej kapeli i najbardziej ucieszył mnie gościnny występ Kima Larsena z Of the Wand and the Moon.

W przerwie między koncertami przeglądałem płyty na stanowisku wydawnictwa innego niż Dangus i okazało się, że był to nasz rodzimy Wrotycz. Bardzo miło było porozmawiać na żywo z Szymonem, którego znałem tylko z newsletterów i zamówień oraz poznać kolejnego Polaka na tym festiwalu(związanego z Tyglem, którego gorąco polecam), którego imienia niestety nie poznałem.

Wszystkim niezdecydowanym gorąco polecam litewski Menuo Juadaragis nie tylko ze względu na muzykę, ale także na wyjątkowy klimat tam panujący.

8/31/2011

Menuo Juadaragis XIV - Dzień pierwszy (26 VIII)



Lokalizacja festiwalu była malownicza, ale poprzednie miejsce (Aukštadvaris) wywarło na mnie większe wrażenie. Ostatecznie miało się okazać, że jednak Zarasai jest bardziej dogodnym miejscem do organizacji festiwalu, ale o tym później.

Po rozbiciu się na polu namiotowym i wstępnym rozpoznaniu terenu udaliśmy się na koncert zespołu Atalyja. Widziałem tylko trzy utwory, ale nie zależało mi szczególnie na tym koncercie, ponieważ widziałem ten zespół w zeszłym roku. Atalyja obok grupy Pievos najbardziej przypadła mi do gustu jeśli chodzi o "czysto folkowe" (chociaż w przypadku Pievos folk-rockowe) zespoły z Litwy. Po zakończeniu koncertu, który odbywał się na małej scenie "Pinewood stage" rzuciłem się w wir obozowo-festiwalowego życia i dopiero po wypiciu kilku piwek i zjedzeniu "kociołka rosyjskiego" (pozdrawiam firmę Łowicz) stawiłem się na występ Spanxti zapowiedzianym na 22.40.

Spanxti znałem raczej słabo, ale miałem wielkie oczekiwania względem ich występu. Jak się okazało znałem ich największy hit "umpapa"(tak przynajmniej skandowała widownia), który ociera się o kabaretowe melodie i przez to całą twórczość zespołu zareklamowałem znajomym jako "kabaretową". Kabaretowo było jednak tylko w ostatnim kawałku, reszta to typowo dla Litwinów zagrany folk z urozmaiceniem pod postacią akordeonu.

O 23.30 miał rozpocząć się koncert Blood Axis, który był dla mnie największą atrakcją. Oczywiście rozpoczął się z chwilowym opóźnieniem. Nie miałem pojęcia jak może wyglądać koncert tej legendarnej kapeli. Michael Moynihan swoim wyglądem przypominał niejakiego Varga Vikernesa i jest to nie tylko moja opinia. Gestykulacja i teatralizacja Michaela cały czas przypominały mi Andrewa Kinga i być może nie jest to moja fanaberia, ponieważ panowie wystąpili wspólnie na kilku koncertach w ramach europejskiej trasy Blood Axis.
Lider Blood Axis przykuł moją uwagę grą na bodhránie, wychodziło mu to całkiem nieźle. Przez cały koncert widać było, że muzycy nie są zadowoleni ze swojego występu. Jak się później okazało, w odsłuchach słyszeli zupełnie co innego niż powinni. Michael na scenie był smutnym, mrocznym typem o wizjonerskim usposobieniu. Poza sceną z kolei przechadzał się wraz z Annabel Lee uśmiechając się do wszystkich i relaksując się na łonie przyrody.
Miałem początkowo w planach zabrać mały notatnik i zanotować jakie utwory zostaną zaprezentowane, zapomniałem jednak o nim " und hier liegt der Hund begraben".
Pamiętam na pewno epickie "Wir rufen Deine Wölfe", "Reign I forever" i "Erwachen in der Nacht".
Koncert w mojej opinii niezwykle udany, Blood Axis udźwignęło brzemię miana kapeli "kultowej".

Następny koncert to zupełnie nie moja bajka, chociaż z tego co widziałem pod sceną zabawa była przednia. TROLL BENDS FIR pochodzą z Rosji i swoją muzykę nazywają Piwnym Metalem...

Jako ostatni tego dnia zagrał GOLDEN PARAZYTH, jednak klimatem pasował raczej do Heinekena niż Menuo. Zamiast słuchać tych zaangażowanych wokalów (to chyba jedyny litewski zespół jaki kojarzę, który nie śpiewa po litewsku!) postanowiłem napić się piwka i tam też dołączyłem do jednego z moich kameraden rozmawiającego z jakimś Litwinem. Rozmowy polsko-litewskie skończyły się na karimacie przy naszym namiocie, z papierosem i wiśniówką w dłoni.

Słowem podsumowania pierwszego dnia chciałbym wylać swoją gorycz co do małego organizacyjnego bałaganu. Moim zdaniem umiejscowienie koncertu największej "gwiazdy" festiwalu w pierwszym dniu nie miało specjalnie sensu. Poza tym scena elektroniczna była czynna tylko tego dnia i w ogóle nie miałem okazji jej odwiedzić (a bardzo chciałem zobaczyć OBšRR)
. Zdziwiło mnie też to, że tego dnia duża scena była nieczynna... Mimo tych kilku uwag dzień był bardzo udany.

Na fotce oczywiście Michael Moynihan z Blood Axis

8/30/2011

Wileński koncert Damiano Mercuri (25 VIII AD. 2011)




Wróciłem z festiwalu, o którego przebiegu będzie traktowało kilka kolejnych postów. Pogoda dopisała (w zeszłym roku ciągle lało), załoga także, artyści nie zawiedli.

Po całej nocy spędzonej w samochodzie z samego rana stawiliśmy się w Wilnie. Właśnie wpadłem na pomysł, że poświęcę temu miastu kiedyś osobny post, ilustrowany zdjęciami z corocznych wypraw itd. Po zakwaterowaniu się tradycyjnie w schronisku młodzieżowym na dzielnicy Zarzecze (Użupio) ruszyliśmy na zwiedzanie miasta.
W sklepie wydawnictwa Dangus dowiedzieliśmy się, że solowy koncert lidera Rose Rovine e Amanti odbędzie się w pubie "Alaus namai" o godzinie 21.30. Muszę przyznać, że toczyłem heroiczną walkę aby nie pójść zwyczajnie spać, ale chęć zobaczenia Damiano przezwyciężyła Morfeusza.

Całkiem szybko odszukaliśmy pub pod którym gromadziło się już "mroczne Wilno".
Wstęp na koncert był darmowy (!), więc i frekwencja dopisała. Kiedy tak stałem i paliłem "nowe eLeMy" przed pub w otoczeniu dźwiękowców zapalić wyszedł też Damiano. Koncert rozpoczął się z minimalnym opóźnieniem.

Szczerze mówiąc nie wiem co napisać. Bardzo lubię Rose Rovine e Amanti, podobał mi się solowy album, o którym pisałem kilka postów wcześniej...
Damiano kompletnie mnie zaskoczył. Koncert był pokazem gitarowego kunsztu, jednak muzyka nie przypominała tego, czego spodziewałem się po tym sympatycznym włochu.
Jeden z moich znajomych stwierdził, że był to włoski progresywny rock z elementami bluesa i the Doors. Niech będzie. Forma ekspresji i kontakt z publicznością był niezwykły. Widać, że Mercuri jest stałym bywalcem w Wilnie i zna się z litewską publiką. Koncert podobał mi się i warto było później położyć się spać, ale pozostał niedosyt. Mam nadzieję, że przyjdzie mi jeszcze zobaczyć Damiano w tradycyjnym wydaniu.

Kiedy ucichły ostatnie dźwięki utworu, który był zapowiedziany jako "last" moi towarzysze zdecydowali o naszym opuszczeniu lokalu. Trzeba było odespać nieprzespaną noc i rano ruszyć w kierunku Zarasai...

8/23/2011

Menuo Juodaragis XIV (Zarasai, Litwa)




Jutro wyjeżdżam na wspominany już na "Szarej flaneli" litewski festiwal neofolkowy.
We wspaniałej, wyspiarskiej scenerii czekają takie smakołyki jak Sonne Hagal, Blood Axis, Atalyja, Donis, Rapoon, Pievos, Skyle czy Donis. Mam nadzieję, że dopisze pogoda, bo o towarzystwo i niesamowitą oprawę nie muszę się martwić. Po powrocie szykuję relację z tego wydarzenia i mam nadzieję, że jakieś bałtyjskie nowości płytowe.
Strona festiwalu

8/22/2011

Damiano Mercuri – European Music And Ballads From Renaissance And Baroque Era (2009)




Damiano Mercuri w neofolkowym światku jest postacią doskonale znaną, ale głównie z dokonań w ramach Rose Rovine e Amanti. Zupełnie przypadkiem odkryłem jego solową twórczość i bardzo szybko udało mi się nabyć omawiany album. Płyta została wydana przez izraelski Eastern Front, ale jak już ktoś zauważył, mogło by to być także wydawnictwo specjalizujące się w muzyce dawnej.

Mercuri prezentuje zupełnie "czyste", gitarowe wersje tradycyjnych utworów włoskich, hiszpańskich i angielskich (Greensleeves!). Nie znajdziemy tutaj żadnych ambientowych czy eksperymentalnych wstawek, nie usłyszymy także charakterystycznego głosu Damiana.

Warto posłuchać tego albumu, nawet jeśli muzyka dawna jest nam daleka. Całe popołudnie słucham tych barokowych melodii zastanawiając się, czy zobaczę frontmana Rose Rovine e Amanti na solowym koncercie w ten czwartek, w Wilnie...


Próbka

8/20/2011

Beirut- The Flying Club Cup (2007)




Powróciwszy z gór, mimo niesprzyjającej pogody nadal pozostaje we "wczasowym" nastroju.
Taka "urlopowa" jest płyta, którą chciałbym dzisiaj przedstawić. Ten wydany przez legendarne wydawnictwo 4AD album jest dla mnie o tyle ważny, że stanowił pierwszy winylowy zakup w moim życiu.
Beirut jest dobrze znany w różnych środowiskach: od bywalców wielkiego festiwalu z marką piwa w nazwie aż po siwiejących jazzmanów. Filarem zespołu jest Zach Condon ,amerykanin zafascynowany tradycjami muzycznymi Europy Środkowej i Wschodniej, który postanowił osiąść na stałe we Francji.

Nie jestem specjalnym fanem Coco Rosie i innej "dziecinno-alternatywnej"(dziecinność wcale nie jest tutaj zarzutem o brak profesjonalizmu lub wtórność) muzyki z kręgów LGBT, ale w Beirut odnajduję podobne wątki. Album jest marzycielski, lekki, ale przebija w nim trochę tęsknota. Oprócz tęsknoty za "starymi, dobrymi czasami" mam wrażenie, że wokalista tęskni za dzieciństwem, a właściwie czuje się zawieszony w tym dziwnym wieku 23-26 lat, gdzie jeszcze nie wiadomo czy jest się chłopcem czy mężczyzną. Wiem, że z moimi dywagacjami można się absolutnie nie zgadzać, ale Zach Condon na The flying... ciesząc się z miłego popołudnia na plaży jest też chyba świadomy, że wakacje wkrótce się skończą...

Moim ulubionym utworem jest "Nantes". Nazwa ta nawiązuje do francuskiego miasta, w którym rewolucjoniści francuscy zatopili łodzie z opozycjonistami ("wandejczycy"). Niekoniecznie Condon jest tego świadomy, ale nie mogłem o tym nie wspomnieć.

Słuchałem ostatnimi czasy namiętnie Django Reinhardta i wsłuchują się w opisywany album wciąż majaczy mi widmo gypsy jazzu.

Na koniec chwilę o inspiracjach Zacha:

"Wracając do wczesnych lat XX wieku... w Paryżu był kiedyś festiwal balonów na gorące powietrze. Nazwa albumu pochodzi właśnie stąd, a także z pewnego dziwacznego zdjęcia z 1910 roku, które zostało znalezione przez Leona Gimpela. Było to jedno z pierwszych kolorowych zdjęć na świecie, na World's Fair i pokazuje ono... wszystkie te starożytne balony na gorące powietrze przed startem w środku Paryża. Pomyślałem, że to jedno z najbardziej surrealistycznych zdjęć, jakie widziałem w ciągu długiego czasu".


Z płytą można zapoznać się tutaj

8/01/2011

Łemkowyna i Bieszczady


"Droga wybiega zawsze w przód,

spod progu, gdzie początek ma.

Odeszła już daleko tak.

Podążać za nią ile sił

muszą ochocze stopy me,

aż dojdzie na rozległy trakt,

gdzie celów wiele splata się.

A stamtąd kędy? Nie wiem, nie.
-
J.R.R Tolkien"


Późnym wieczorem ruszam w Beskid Niski i Bieszczady, więc przynajmniej dwa tygodnie "Szara flanela" nie będzie aktualizowana. Może po powrocie zostanę mile zaskoczony liczbą komentarzy i stałych czytelników...?

7/31/2011

Artefactum - Rosarium Hermeticum (2006)




Mimo mojego wypierania się skłonności do dark ambientu kolejny krążek z tego nurtu. Za projektem Artefactum stoi sympatyczna blondynka matrymonialnie powiązana z Horologium. Tak, zgadza się - wrzuciłem takie zdjęcie, żeby było widać podpis Merissy. Jak widać opakowanie trochę nietypowe. Strona graficzna okładki (format A5) przywodzi na myśl zielniki lub dawne poradniki ogrodnicze. Uwielbiam róże - te prawdziwe, jak i te narysowane, wyszyte, wytatuowane.


Pisząc o płytach Artefactum wspomina się bardzo często o kobiecym pierwiastku tkwiącym w tej muzyce. Nie inaczej jest tym razem. W moim odczuciu jest to niezaprzeczalna zaleta Rosarium Hermeticum jak i całej twórczości naszej rodaczki. Różany dark ambient okazuje się nie być tak mroczny jak jego niekwiatowy odpowiednik. Wracam do tej płyty co jakiś czas od kilku ładnych lat i nigdy nie wyczuwałem w niej złych emocji. Ezoteryczne zainteresowania autorki dają o sobie znać na każdym kroku i to jest chyba najbardziej charakterystyczna cecha Artefactum.
Magia obecna na tej płycie jest zarówno magią naturalną (odgłosy natury) jak i alchemicznym bulgotem gotującej się w laboratorium mikstury.
Autorce swoimi szeptami i inwokacjami udało się zbudować pozbawioną cukierkowatości oniryczną atmosferę magii i tajemniczości, co skłoniło mnie także do nabycia winyla "Sub Rosa".

W 2011 roku pojawił się nowy album wspomnianego projektu zatytułowany "Foxgloves & Bluebells". O tym, że warto zagłębić się w twórczość Artefactum może świadczyć gościnny udział Andrew'a Kinga na ostatnim krążku tego projektu.

7/23/2011

V/A John Barleycorn reborn - Dark Britannica (2007)


Neofolk jaki jest każdy widzi. Większość utworów prezentowanych na składance "John Barleycorn reborn" odbiega od moich wyobrażeń o tym gatunku, w dużej mierze ukształtowanych pod wpływem niemieckiej sceny. Dwupłytową kompilację "mrocznego folku" z Wielkiej Brytanii wydało znane (a nie zawsze lubiane) wydawnictwo Cold Spring. W środku tradycyjnie znajdziemy książeczkę z o dziwo wartościowymi tekstami traktującymi o brytyjskim folklorze, tradycjach i pogańskich przeżytkach.

Szukając informacji o tym albumie bardzo często natrafiałem na informacje o filmie "Wicker Man"(1973), także recenzja na Apostazji zawiera porównanie do tego filmu. Faktycznie pewne analogie się nasuwają.

Dark Britannica jest jedną z najciekawszych składanek z jakimi miałem do czynienia. Dodatkowo smaku dodaje obecność Sol Invictus, The Triple Tree i pana Andrzeja Króla. Z innych znanych muzyków w tym projekcie udzielił się także Sieben, The Owl Service i Peter Ulrich.
Druga płyta jest dla mnie mniej ciekawa, ale nie mogę powiedzieć, że jest słaba.
Polecam wszystkim lubiącym współczesne podejście do folku oraz miłośnikom kultury i historii Wysp Brytyjskich.
Warto poszperać w zespołach, które zaprezentowały się na tej kompilacji, ponieważ wiele z nich prezentuje bardzo wysoki poziom a jest raczej nieznane. W 2010 ukazało się drugie wydawnictwo eksplorujące "ciemną stronę brytyjskiego folkloru pod tytułem: "We Bring You A King With A Head Of Gold"
Album można zassać z tego godnego polecenia bloga

6/21/2011

Oorchach- Prisimerkti (2006)




Oorchach to najcięższy i najbardziej pokręcony twór jaki pojawił się dotychczas na tym blogu. Ten litewski projekt poznałem kilka lat temu za pośrednictwem Myspace a płytę udało mi się nabyć w wileńskim sklepie wydawnictwa Dangus. Oorchach z albumem "Prisimerkti" otwiera całą plejadę litewskich artystów, których mam zamiar zaprezentować na Szarej flaneli.

Jestem szczerze oddany litewskiej scenie, którą poznawałem przez kilka lat na Myspace, potem odwiedziłem wspominany już sklep w Wilnie a ukoronowaniem przygody z litewską muzyką i kulturą była wizyta na Menuo Juadaragis. Litwini to bardzo fajny naród, o dużym potencjale artystycznym. Zawsze mówiło się, że jazz jest litewską muzyką narodową, jednak po ostatnich 15 latach można spokojnie powiedzieć, że to muzyka folkowa i eksperymentalna jest największa zaletą litewskiej działalności kulturalnej.


Za Oorchachem stoi niejaki PoPo, bardziej znany z projektu Vilkduja (którego w przyszłości tutaj nie zabraknie). Omawiany album wydało wydawnictwo Autarkeia.Pozwolę sobie zacytować samego autora wypowiadającego się o swoim projekcie w wywiadzie udzielonym redakcji Apostazji
"Powiedziałbym, że jakiś czas temu (wystarczająco dawno) OORCHACH i VILKDUJA było tym samym, tyle że później te dwa pierwiastki zaczęły żyć własnym życiem. Takim sposobem żądając dla każdego oddzielnej uwagi. Jeżeli VILKDUJA można nazwać obrzędem poetyki, to OORCHACH jest rytuałem horyzontów – tutaj czają się atawizmy, archaiczne sny i dziwne przeczucia. Bardziej repetetywny dźwięk, bardziej srogie pejzaże – tytaniczne niebo i bezmiar rytuału"



Prisimerkti to bardzo ciekawy krążek z nurtów ritual ambient/industrial. Dark ambient jest dla mnie zbyt nudny i wtórny (chociaż samej "idei" gatunku nie można odmówić ambitności), jednak obok szamańskiego ducha, jaki wytwarza muzyka Oorchach nie mogę przejść obojętnie. Najwybitniejszym kawałkiem jest utwór otwierający album o niewiele mówiący tytule Kirviai Peteliškės. Rytmiczny industrialny łomot płynnie przechodzi w magiczny zaśpiew o ewidentnie azjatyckim pochodzeniu. Długość większości utworów przekracza 7 (a nawet 9) minut. Album jest spójny, poszczególne utwory w jakiś sposób do siebie nawiązują. W pewnym momencie usłyszałem dźwięki przypominające słynny absyntowy split Blood Axis z Les Joyaux De La Princesse, w innym pojawiły się elementy kojarzone z martial industrialem.


Ciężko jest pisać o muzyce a co dopiero o doświadczeniach. Płyta nie zawiera muzyki tylko właśnie pewne doświadczenie współczesnego poszukiwania sacrum w świecie fabryk. Oorchach jak większość znanych mi litewskich i łotewskich twórców jest głęboko osadzony w przeszłości, szamaniźmie/dawnych obrządkach jak i w naturze. Mimo, że środki wyrazu są bardzo nowoczesne treść jest archaiczna.

Gorąco polecam nie tylko miłośnikom industrialu i ambientu.



Pobierz

6/20/2011

Bleeding Heart Narrative - All that was missing we never had in the world (2008)




Tak, dłuższej nazwy nie było. Ludzie z Cold Spring wiedzieli o tym, dlatego na okładce pojawił się sam tytuł płyty, bez nazwy projektu. Okładka należy do tych, które utwierdzają mnie w przekonaniu o słuszności kupowania kompaktów, kaset i winyli. To już kolejne "eko" opakowanie na mojej półce, do tego jedno z najładniejszych. Morski stwór, który robi przysłowiowe "kuku" jakimś ludziom, może każdemu kojarzyć się z czymś innym, dla mnie to ewidentnie jakaś bestia rodem z wizji pewnego smutnego samotnika od bluźnierczych ksiąg i Wielkich Przedwiecznych.

W środku ładna książeczka z nazwiskami twórców, smutno-poetyczna pisanina i całkiem ciekawa grafika. Album został wydany w 2008 przez wspomniany już label Cold Spring, na licencji Tartuga Records. W skład londyńskiego Bleeding Heart Narrative wchodzi 7 osób. Jak na muzykę z kręgów nazwijmy to eksperymentalnych/postindustrialnych jest to cała orkiestra i należy przyznać, że owy "tłok" jest słyszalny.

"All that was missing" rozpoczyna gniewny industrialno-noisowy hałas, który w ostatnich sekundach ustępuję instrumentalnemu ćwierkaniu. Wychodzi słońce. Nieskomplikowana melodia przetykana partiami fortepianowo-smyczkowymi powolnie wprowadza słuchacza w dalszą część albumu. Wolne tempo, transowa linia melodyczna, ciepłe i marzycielskie krajobrazy. Tak, "as if yearning was all and more than enough" jest postrockowe, może na wyrost, ale słyszę także wpływy Dream Popu. Pierwsze skojarzenie to szwedzki EFF

"Black glass" cały czas pozostaje w postrockowych tonach, pojawia się wokal, który jest owszem, przyjemny, ale niestety wyłapuję tylko poszczególne słowa.

"Braids and a necklace" to jeden z dwóch moich ulubionych utworów na tym albumie. Na pierwszy plan wychodzą instrumenty smyczkowe, jakieś dwie moce walczą ze sobą. To chyba chmury bardzo szybko przesuwają się po wczesnowiosennym niebie. W drugiej połowie utworu wokaliści i bębny nadają bardzo ciekawej głębi, która swoją uczuciowością przypomina trochę Hagalaz Runedance ale brak jej tej charakterystycznej "wiedźmowatej" pretensjonalności.

"Blueskywards" to mój absolutny faworyt. Może jestem mało alternatywny i eksperymentalny, ale kręci mnie ten kawałek. Nie jestem specjalnym fanem Sigur Ros (oprócz albumu, który wkrótce przedstawię), ale Bleeding... brzmi tutaj jakby był wyżej wymienionym islandzkim zespołem, z tą tylko różnicą, że członkowie nie mieli przykrego dzieciństwa i dzisiaj już nie udają zagubionych chłopców. Jest smutno, ale nie zniewieściale, jest tajemniczo, ale nie jak w Hogwarcie, jest postrockowo/instrumentalnie/ambientowo, ale nie egzaltowanie. Warto posłuchać tego albumu chociażby tylko dla tego utworu!

"A nest" to nie moja bajka. Drone ambient.
"This the world before this" rozpoczynają szepty, które przewijają się przez cały kawałek. Bardzo filmowo, trzyma w napięciu, intryguje.

Przy "Discovering abandoned houses" Trochę mam wrażenie, że to improwizacja, ale nie ujmuje to samej muzyce. Neofolk ze smyczkami, ambientowymi tłami i różnej maści odgłosami w akompaniamencie.

Kolejne cztery kawałki niech pozostaną niespodzianką. Zdradzę tylko, że będzie na przemian ambientowo i filmowo-instrumentalnie. Można mi zarzucić zbytnie szufladkowanie, ale jak podchodzić do zespołu, który sam określa swoją muzykę jako "epic post-drone baroque beachcore"?

Myspace
Pobierz

6/16/2011

Piorun - Goreją Wici Wojenne (EP'99)


Album ten ma obecnie wartość chyba jedynie historyczno-wspominkarską, ponieważ jego jakość pozostawia wiele do życzenia. Dostałem go kilka lat temu od osoby zaangażowanej w scenę rodzimowierczą/wikińsko-słowiańską/metalową. Parę dni temu przypomniałem sobie dokonania Pioruna i solowych projektów członków zespołu. Muzyka a zwłaszcza okładka i książeczka są strasznie naiwne, na wyrost patetyczne, w dzisiejszych kategoriach zwyczajnie śmieszne. "Goreją Wici Wojenne" zostały wydane przez Wydawnictwo Słowiańska Duma w 1999 roku.
Muzyka ta bywała definiowana jako neofolk, ale nie przypomina to zupełnie gitarowych dokonań Forseti, Of the Wand and the Moon czy Sol Invictus. Folkowych dźwięków dostarczył popularny w latach 90-tych format .mid, cały klimat budowany jest przez odgłosy burzy, lasu i niezwykle zaangażowane deklamacje muzyków.
W dobie internetu, kiedy w ciągu jednego popołudnia możemy zapoznać się z najważniejszymi neofolkowymi czy pagan metalowymi projektami, Piorun wzbudza uśmiech politowania. Warto jednak posłuchać tego albumu, jak i innych pogańskich wojowników słowiańskich dębów np. Perunwit, Wojbor, Slavland, żeby poczuć klimat prawdziwego polskiego podziemia. Klimat czasów, kiedy często zakupy kaset były dyktowane tylko "klimatyczną okładką" a o muzyce, filozofii i ideach czytało się w licznych zinach typu Odmrocze, Żywioł, Trygław itd.
Poluję obecnie na stare pogańskie pisemka i rodzime wydawnictwa, nie ze względu na podzielanie poglądów tam prezentowanych ale właśnie ze względu na sentyment do czasów, kiedy metalem/punkiem/gotem nie zostawało się po wydaniu kilku stówek na rockmetal shop a ćwiekowane pasy nie były sprzedawane w New Yorkerze za 19.99.
Płyta do pobrania

YOUTUBE

6/15/2011

Orchestra Noir - The Affordable Holmes (EP)


Tak się składa, że kolejny głos "z dawnej Europy" przemawia do mnie z Wysp Brytyjskich.
Mając 13 lat pierwszy raz przeczytałem opowiadanie z Sherlockiem Holmesem w roli głównej i do dzisiaj jestem zdeklarowanym fanem tej postaci. Na początku były wszystkie dostępne w Polsce opowiadania, potem "Przygody Sherlocka Holmesa" kupowane za 9.99 w kiosku (mowa o doskonałym serialu link do wiki , w roli Sherlocka niezastąpiony Jeremy Brett), tytoń fajkowy Peterson Sherlock Holmes, a w zeszłym roku kinowa ekranizacja oraz właśnie opisywana płyta.
[Jawnie się chwalę] w zeszłym roku odwiedziłem chyba największy festiwal z klimatów neofolkowo-eksperymentalnych w Europie, mianowicie Menuo Juadaragis (oficjalna strona festiwalu). Główną atrakcją był koncert Sol Invictus, który przypieczętował moją miłość do tej formacji i rozbudził zainteresowanie solowymi projektami pana Wakeforda i Kinga.
W świetnie zaopatrzonym festiwalowym sklepiku wypatrzyłem CD opakowane w szarą "ekologiczną" okładkę z Holmesem siedzącym w fotelu, co samo w sobie skłoniło mnie do zakupu. Dodatkowo zachęciła mnie nazwa projektu, którą kojarzyłem właśnie z Sol Invictus. Kiedy płaciłem za ten album w sklepiku pojawił się sam Andrew King i uśmiechnął się do mnie wyraźnie zadowolony z mojego zakupu (hehehe, pewnie spodziewał się, że założę kiedyś bloga i będę promował jego twórczość).



"Born out obsession"
Oprawę graficzną jak i samo wydanie ilustruje fotografia, jako "sherlockian" muszę dodać, że okładkę zdobi praca Sidney'a Pageta, najbardziej znanego ilustratora powieści o detektywie z Baker Street 221b. Album składa się z 6 utworów, z których pierwszy jest autorską aranżacją "openningu" wykorzystanego w wspomnianym już serialu, połączonym z typową dla Wakeforda melancholijną recytacją.
Kolejne utwory łączą w sobie serialowy motyw z dronującymi tłami, nie męczącymi pętlami, odgłosami deszczu itp, jednak płyta bazuje generalnie na tradycyjnych instrumentach (gitara, pianino, flet,wiolonczela, obój).
Is not all life pathetic and futile?
Is not his story a microcosm of the whole?
We reach.
We grasp.
And what is left in our hands at the end?
A shadow. Or worse than a shadow,
m i s e r y

Takich wydawnictw nie słucha się dla podśpiewywania refrenów albo przy piciu piwka. Największym atutem tej muzycznej opowieści jest nostalgiczno-detektywistyczny klimat. Dla mnie płyta jest genialna, ale jestem świadomy, że dla słuchaczy przechodzących obojętnie obok zabawek dostarczanych przez Kinga (np.split z Les Sentiers Conflictuels pt. 1888) i nie zakochanych w Holmesie te plumkania mogą być zupełnie mdłe.
Tekstowe oblicze jest utrzymane w klimacie kryminalno-poetyckim.
Album ukazał się także na winylu (żałuję, że nie miałem okazji kupić), jednak jest w Polsce niedostępna. Jednak dla chcącego nic trudnego a tymczasem płytka znaleziona w sieci

6/10/2011

To mój pierwszy post w życiu, nigdy specjalnie nie zakładałem blogów, fotoblogów a po usunięciu kont na "pewnych popularnych portalach społecznościowych" pozostała niezaspokojona ochota dzielenia się jakimiś swoimi refleksjami w internecie. Mam nadzieję, że cała zabawa nie skończy się na tym poście. Planuję zamieszczać tutaj linki do ciekawych stron, utworów, recenzje płyt i książek.